Ogłoszenie

Hello my kitties
Nie wiem kiedy dodam następny rozdział. Mam go już tak mniej więcej w połowie, czasami już do niego siadam i ostatecznie udaje mi się napisać jedynie zdanie lub dwa. Pracuje żeby zarobić pieniądze na wyjazd do Hiszpanii i na wakacje, na koncert JB który obiecałam siostrze więc musicie mi wybaczyć jeśli kolejny rozdział pojawi się późno. Mam nadzieję, że spedzacie wakacje lepiej niż ja 😚
Do zobaczenia niedługo

wtorek, 14 czerwca 2016

23. Feeling like it's my birthday!

W głowie po raz kolejny zrobiłam listę rzeczy, które powinnam spakować.
Spodnie? Są. Bluzki? Są. Bielizna, kosmetyki, piżama, przekąski dla kotów, książka, dokumenty, krzyżówki, słuchawki, telefon, portfel, guma do żucia? Spakowane.
Z ulgą spojrzałam na zmiętą od ciągłego ściskania w dłoni listę, po czym wrzuciłam ją do śmietnika. Najwidoczniej w walizce i torebce znajdowały się wszystkie potrzebne mi rzeczy, które chciałam zabrać ze sobą do domu.
W tegoroczne urodziny wybierałam się do domu, aby spędzić ten dzień z rodziną. Wynikało to może z faktu, że Jackson i Chloe zawaleni byli nawałem pracy, chłopak w restauracji i w szkole, a dziewczyna na zajęciach indywidualnych, na które zaczęła uczęszczać zamiast normalnych lekcji szkolnych, ze względu na ciążę i zalecenia lekarza, by jak najwięcej czasu odpoczywać i nie przemęczać się. Nie wybieralibyśmy się na imprezę ani nic z tych rzeczy, dlatego stwierdziłam, że zostawię ich samym sobie, aby mieli możliwość nauki, a sama pojadę do rodzinnego miasta, na względzie mając również to, że nie widziałam się z rodzicami od czasu świąt Bożego Narodzenia. Miałam nadzieję, że mój brat również zaszczyci mnie swoją obecnością.
Rozejrzawszy się ostatni raz po pokoju w poszukiwaniu bibelotów, które mogłam jednak przeoczyć, zdecydowałam, że jestem gotowa do wyjścia i chwyciłam za walizkę, aby wystawić ją na korytarz. Zagoniłam koty do transportera, wyrzuciłam Jacksona z kanapy, na której, ukryty pod kocem, uczył się do zbliżającej się klasówki, po czym pożegnałam się z również uczącą się Chloe, wdziałam kurtkę i buty i wyszłam, starając się nie zabić na schodach siebie oraz kotów. Jackson obiecał, że pojedzie ze mną na dworzec, dopilnuje abym wsiadła do właściwego pociągu i pomoże mi w ulokowaniu bagażu na odpowiednim miejscu, dlatego pozbyłam się choć małej porcji stresu związanego z podróżą. Chłopak przez całą drogę powtarzał, żebym od razu po przyjeździe zadzwoniła do niego i poinformowała czy rodzice mnie odebrali i nic mi nie zginęło i obiecał, że codziennie będzie się ze mną kontaktował, bo będzie tęsknił, a trzy dni rozłąki to dla niego zbyt dużo.
- Jesteśmy ze sobą codziennie. Jak małżeństwo. Nie dziw się, że będzie mi źle bez ciebie, żonko. – powiedział, , kiedy wytknęłam mu, że wyjeżdżam tylko na weekend, a nie na pół roku.
Siedząc już w pociągu, na miejscu przy oknie, czekając aż pojazd ruszy, podłączyłam słuchawki do telefonu i włożyłam je do uszu, wybierając z listy jakąś wolną piosenkę. Miałam nadzieję, że uda mi się zdrzemnąć, ponieważ w nocy nie udało mi się pospać zbyt długo – zawsze denerwowałam się przed jakąkolwiek podróżą, choćby i tą najkrótszą, a już zwłaszcza, kiedy byłam sama. Po kilku minutach oczekiwania pociąg zatrząsnął się i powoli ruszył do przodu. Siedzący na peronie Jackson pomachał mi na pożegnanie ze smutnym uśmiechem, a ja westchnęłam, próbując ułożyć się wygodniej na obitym materiałem siedzeniu. Od czasu do czasu zerkałam na znajdujące się w transporterze koty, które, przyzwyczajone do jazdy w różnych środkach transportu, smacznie spały przytulone do siebie.
Wpatrywałam się w zmieniający się krajobraz za oknem – wysokie wieżowce, zatłoczone budynki i centra handlowe wypełnione spieszącymi się ludźmi ustąpiły miejsca spokojnym pejzażom, a powietrze zmieniło się w świeższe, przesycone zapachem traw, drzew i lekkiego deszczu, a przynajmniej tak je sobie wyobrażałam siedząc zamknięta w jadącej puszce. Droga dłużyła mi się niemiłosiernie, jakbym jechała co najmniej na drugi koniec wyspy jaką jest Wielka Brytania, a miałam do przemierzenia tylko kilkadziesiąt kilometrów. Nie mogłam się doczekać spotkania z rodzicami. Tęskniłam za ich widokiem i brzmieniem ich głosów – nawet jeśli byłam już dorosła, to czasem zaczynałam żałować opuszczenia rodzinnego domu. Mój brat, w przeciwieństwie do mnie, zamieszkał niedaleko rodziców, dzieląc mieszkanie ze swoim kolegą ze studiów. Maminsynek, zdecydowanie.
Kilkadziesiąt minut po rozstaniu z Jacksonem, pociąg zajechał na wyczekiwaną przeze mnie stację. Chwyciłam wszystkie swoje rzeczy, transporter i jakimś cudem wydostałam się z pojazdu, z westchnieniem ulgi odstawiając wszystko na betonowe podłoże Odsunęłam się kilka kroków od wejścia do pociągu ze względu na wciąż wysiadających i wsiadających ludzi i zaczęłam rozglądać się za moją rodzinką. W żołądku zawiązał mi się supeł z podekscytowania i ledwo co udawało mi się powstrzymać od nerwowego podskakiwania w miejscu, kiedy zauważyłam ich kilkanaście metrów ode mnie, wyglądających ponad tłumem przemieszczających się ludzi. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że mogli nie poznać mnie z daleka ze względu na inny kolor włosów – jeszcze nie wszyscy byli poinformowani o tym, że wróciłam w niewielkiej części do mojego naturalnego odcienia.
Byle jak chwytając pakunki i pozbywając się nachodzącej na czoło grzywki, ruszyłam ku nim sprężystym krokiem, czując jak na mojej twarzy rozlewa się zadowolony uśmiech. Nie cieszyłam się tak chyba nawet jak miałam wrócić do domu na gwiazdkę, a to przecież wiąże się z prezentami i jedzeniem…
- Mamo! – krzyknęłam będąc już w niewielkiej odległości, starając nie potknąć się o dyndające końce mojej torby i pojemnik ze zwierzętami. Czułam się jakby ręce miały mi zaraz wylecieć ze stawów i wylądować na ziemi z całym asortymentem, ale dzielnie dobrnęłam do rodziców i z dumnym uśmiechem rozłożyłam ramiona, po odłożeniu bagaży oczywiście.
- Sophia? – ze zdziwieniem na twarzy mama zwróciła się do mnie, zakrywając usta drżącą dłonią. W jej oczach zaszkliły się łzy, powodując tym moją chwilową konsternację. Boże, minutę temu przyjechałam i już jest coś nie tak?
- Dziecko, co ty zrobiłaś z włosami? – zapytał mój tata, równie zdziwiony co mama.
- To się nazywa farbowanie, tato…
Mama parsknęła pod nosem, dotykając dłonią mojego policzka, po czym objęła mnie w ciasnym uścisku, prawie miażdżąc mi żebra, ale nie przeszkadzało mi to – tak rzadko ją widywałam, że pozwalałam jej na to gwałtowne okazywanie uczuć, które i mnie w głębi serca sprawiało przyjemność, choć gdyby ktoś zapytał, to nigdy w życiu.
- Ślicznie wyglądasz. Nie mogłam się doczekać aż pozbędziesz się tego okropnego różu, kochanie.
- Myślałam, że podobały ci się moje włosy…? – powiedziałam z wahaniem, odsuwając się od niej na wyciągnięcie rąk. Zawsze powtarzała mi jak bardzo jej się podobam, dlatego byłam szczerze zdziwiona.
Mama machnęła ręką, wywróciła oczami i chwyciła moją torbę.
- Mówiłam tak, żeby nie było ci przykro, w końcu jestem twoją matką.
Aha, no i tyle ze szczerości, pomyślałam sobie z uśmiechem i poprawiłam zjeżdżającą mi z ramienia torebkę.
- Chodźmy, pogadacie sobie w domu. – powiedział tata. Odebrał mój bagaż od mamy, chwycił za transporter i skierowaliśmy się ku wyjściu z murowanego, brzydkiego peronu, po którym w dalszym ciągu kręciły się tłumy ludzi. Miałam mnóstwo znajomych jeszcze z czasów szkolnych w tym miasteczku, dlatego spodziewałam się, że chociaż kogoś spotkam, ale w zasięgu wzroku nie pojawił się nikt, kogo bym kojarzyła. W myślach zanotowałam sobie, żeby spotkać się z kilkoma koleżankami, które lubiłam w szkole średniej i w dobrym nastroju wpakowałam się do niewielkiego, niebieskiego fiata moich rodziców.
Razem z kotami kisiłam się na tylnych siedzeniach, wysłuchując opowiadań rodziców o tym, co zdarzyło się sąsiadom w ostatnich tygodniach. Nie żeby byli takimi typowymi wsiowymi ludźmi, którym historie dotyczące sąsiadów umilały codzienne życie, bo nie – obok nas, od razu za płotem, mieszkała od wielu lat zaprzyjaźniona rodzina. Moja mama uwielbiała mieszkającą tam kobietę, z której córką nigdy nie miałam najlepszych kontaktów, od kiedy wlepiłam jej gumę do żucia w obrzydliwie długie kłaki, o które byłam zazdrosna. Nie można mnie winić, miałam sześć lat. Rodzice jednak przez cały czas utrzymywali z nimi kontakt i zawsze zdawali mi relację z tych miesięcy, które mnie ominęły przez pracę w Londynie.
No ale nie wspomniałam nic jeszcze konkretnie o moich rodzicach. Moja mama to kochana kobieta po czterdziestce, której czas wypełniony był obowiązkami  związanymi z pracą w pobliskim przedszkolu. Od zawsze uwielbiała dzieci, a zatrudnienie w tamtym miejscu nie było dla niej przykrym obowiązkiem, tylko swego rodzaju powołaniem.
Była bardzo podobna do mnie, nie z charakteru i zachowania, choć nie mogłam wykluczyć tego całkowicie, ale z wyglądu. Miała blond włosy, które niezależnie od pory dnia zawsze były związane w kucyk lub kok, dla wygody, jak mówiła. Kształt twarzy i oczu miałyśmy dokładnie taki sam, tylko nos miała mniej okrągły niż ja, przez co wyglądała o niebo lepiej. Kolor jej tęczówek też różnił się od mojego, czego zawsze jej zazdrościłam – moje były w kolorze szarzejącego przed deszczem nieba, jej za to odcieniem przypominały płynną mleczną czekoladę – ciepłe i kochane, takie jakie powinny być oczy matki. Byłyśmy tej samej postury i wzrostu. No dobrze, może ona była w trochę lepszej formie niż ja przez to, że całymi dniami biegała za roześmianymi i rozochoconymi przedszkolakami, miała też większe piersi i szersze biodra, ale wmawiałam sobie, że to na pewno po obu ciążach (była dla mnie jakaś nadzieja, tak myślę).
Mój tata za to, to prawdziwy król papierkowej roboty i picia kawy litrami – ciekawe, czy to też można odziedziczyć w genach? Pracował w niewielkim biurze rachunkowym razem z kilkoma innymi współpracownikami, gdzie spędzał naprawdę sporą część tygodnia. Wzrostu pozazdrościć mógł mu niejeden mężczyzna – miał prawie metr dziewięćdziesiąt, a przez swój siedzący tryb życia i nieprzejednaną miłość do słodyczy, którą moja mama niejedną dietą próbowała z niego wyplenić, dorobił się niewielkiego brzuszka, co tylko dodawało mu uroku. Uwielbiałam przytulać się do niego jako dziecko, bo czułam się, jakbym przytulała wielkiego Supermana – on zawsze nim dla mnie był. Miał krótkie, brązowe włosy i bladoniebieskie oczy, a na twarzy zawsze ten sympatyczny uśmiech (chyba że przyprowadzałam do domu kogoś, kto mu się nie spodobał – wtedy wzrost i budowa ciała połączone z chmurą gradową na twarzy wystarczyły, żeby przegonić delikwenta).
Moi rodzice zawsze byli dla mnie wsparciem, choć, jak sami mówili, czasami zachowuję się jak uparta koza i nie chcę sobie pomóc. Niektóre wizyty u nich były jak sesja terapeutyczna wypełniona pysznym domowym jedzeniem i oglądaniem powtórek „Przyjaciół” na lekko podniszczonej kanapie stojącej w przytulnym, ciepłym salonie.
Po kilkunastu minutach drogi wypełnionej opowiadaniem mojej mamy na temat psa sąsiadki i jego wizyt u weterynarza co drugi dzień, dojechaliśmy pod niezbyt duży budynek, który przez kilkanaście lat służył mi za dom. Z zewnątrz biały, z brązowymi drzwiami i zielonymi drzewkami rosnącymi wzdłuż ścieżki do nich prowadzącej. Po wejściu do domu, wypuszczeniu kotów i nakarmieniu ich, zaniosłam torbę z rzeczami do pomieszczenia, które zachowało się jako mój pokój, mimo tego, że tata chciał zrobić z niego siłownię (jakby mu się miała przydać) lub biuro (czego mama stanowczo zabroniła, bo i tak za dużo pracował). Przebrałam się w luźniejsze ubrania, czyli dres i bluzę, po czym zeszłam do kuchni, w której już koczowała moja mama.
- Herbata? – zapytała, zerknąwszy na mnie znad parującego czajnika, którego używała właśnie do zalania torebki spoczywającej w trzech kubkach. Kiwnęłam głową, bo zdecydowanie miałam ochotę na coś ciepłego i usiadłam przy stole, podkulając pod siebie nogi. Kuchnia była o wiele większa niż ta moja obskurna w mieszkaniu w Londynie i miała klimat – takiego domowego ducha, może to przez te zawsze białe falujące firanki, śmieszne serwetki lub kolorowe, oprawione w ramki rysunki z czasów kiedy Jake i ja byliśmy dziećmi. Nie wiem, ale żadne inne pomieszczenie w tym domu nie wprowadzało takiej atmosfery, zwłaszcza kiedy była tam ubrana w swój odwieczny fartuszek z różową babeczką na przodzie mama.
Zimną dłonią objęłam podany mi przez kobietę kubek, a drugą pogłaskałam po grzbiecie ocierającego się o nogę krzesła Jona Snow. Mama usiadła naprzeciw mnie i wbiła we mnie spojrzenie swoich brązowych oczu. Nigdy nie wiedziałam czego się spodziewać z jej strony, dlatego nieznacznie skuliłam się w miejscu i odwróciłam wzrok.
- Znowu schudłaś. Dziecko, czy ty cokolwiek jesz w tym Londynie? – zapytała, unosząc brwi, przez co wyglądała groźnie, a przynajmniej to chyba miała w zamiarze.
Nie mogłam się powstrzymać od wywrócenia oczami i westchnięcia, choć wiedziałam, że za to też mi się zaraz oberwie. No i nadeszła ta chwila.
- Nie rób takich min, tylko tłumacz mi się. Nie masz pieniędzy? A może masz jakieś problemy zdrowotne?
- Mamo, nie zaczynaj znowu z anoreksją… - parsknęłam. Od paru lat zadawała mi pytanie o tę samą chorobę, a ja za każdym razem zbywałam jej podejrzenia. Anorektyczka i ja. Jasne, szkoda tylko, że nie oglądała mnie podczas szalonych nocy filmowych z Jacksonem, wypełnionych śmieciowym jedzeniem i butelkami nielegalnie nabytego wina. Albo jak zajadałam się hamburgerem o piątej rano w pobliskim McDonaldzie w drodze powrotnej z niewielu imprez na jakich bywałam. Taka przemiana materii, po prostu.
- Po prostu się martwię, to chyba zrozumiałe. Niedługo nic z ciebie nie zostanie. Same kości. – pokiwała na mnie palcem, co miało chyba oznaczać dezaprobatę, a potem siorbnęła głośno ze swojego porcelanowego kubka. – Co u Liv?
Chrząknęłam niezbyt głośno i wytrzeszczyłam oczy, czując jak gorąca herbata spływa mi do żołądka. Kobieto, powstrzymaj się od delikatnych tematów, gdy częstujesz mnie wrzątkiem.
- Chyba okej. – wymamrotałam, masując brzuch w okolicach żołądka, ze skrzywieniem na twarzy. – Nie rozmawiamy ze sobą, pamiętasz?
Mama kiwnęła głową. Na jej twarzy pojawił się zamyślony wyraz.
- Wyprowadziła się niedawno. Mieszka teraz z jakimiś innymi ludźmi, studentami. Tak słyszałam. – dodałam, wzruszywszy ramionami. Nie obchodziło mnie to, co robi moja do niedawna przyjaciółka, a przynajmniej chciałam udawać przed wszystkimi, także przed samą sobą, że mnie nie obchodzi.
- Dzwoni do mnie czasami… Częściej niż ty. – posłała mi wymowne spojrzenie, na które odpowiedziałam skruszonym uśmiechem i bezgłośnym ‘przepraszam’.
- Mieszkam teraz z Jacksonem. I jego siostrą, Chloe. Ale mówiłam ci to już, prawda? – zapytałam i, nie czekając na odpowiedź, kontynuowałam: Chloe jest w ciąży, siedemnasty tydzień. Już sporo. Myślałam, że dowiemy się już jakiej płci jest dziecko, ale ona i jej chłopak na razie jeszcze chcą poczekać.
Kobieta jeszcze trochę powypytywała mnie o stan zdrowia Chloe i dziecka, co bardzo mnie ucieszyło. Myślałam, że zdenerwuje się, że przygarnęłam pod dach dziewczynę w ciąży, że stwierdzi, że przysparzam sobie tylko problemów, ale jak zwykle była tylko wspierającą mnie i czułą mamą, jakiej potrzebowałam. Temat siostry Jacksona był bezpiecznym terenem, czego nie można powiedzieć o samym Jacksonie, którego moja mama uważała za materiał na chłopaka i koniecznie chciała go poznać. Ubolewała nad tym, że blondyn nie miał ochoty potowarzyszyć mi w podróży do domu, co skwitowałam tylko skrzywieniem się. Wraca człowiek do domu i co? Żądają chłopaka, którego mogę zaliczyć tylko do friendzone.

Dzień moich urodzin mogłam zaliczyć do jak najbardziej udanych. Nieszczególnie miałam ochotę na imprezę, a poza tym moich znajomych już dawno nie widziałam i nie miałam pojęcia, dokąd w okolicy można teraz chodzić, żeby potańczyć. Zamiast rozmyślać nad tym, jak mogłabym spędzić ten czas, skupiłam się na tym, co miałam tu i teraz.
Razem z rodzicami usadowiłam się na kanapie przed telewizorem. Wtulając się w wielką, męską pierś taty oglądałam nasze ulubione filmy i seriale, namawiając jednocześnie mamę do tego, aby swoimi wypielęgnowanymi paznokciami drapała mnie lekko po ręce – uwielbiałam to, kiedy byłam mała i najwidoczniej zostało mi to już na całe życie.
Nie mogę również zapomnieć o prezencie, bo to jeden z akcentów, jakie sprawiają, że urodziny są magiczne (choć nie jest to ich najważniejszy aspekt). Rodzice znali mnie chyba najlepiej na świecie, dlatego podarowali mi nowe farby, pędzle, ołówki, kredki, papier, krótko mówiąc, wszystkie przybory, które przydały mi się do tworzenia nowych obrazów i rysunków. Zawsze byli dumni z tego, że mam talent, któremu potrafię się oddać bez reszty, dlatego też w naszym rodzinnym domu wisiało kilka moich obrazów, z których byłam mniej lub bardziej dumna.
- Razem z mamą mamy nadzieję, że stworzysz kiedyś coś wielkiego. – powiedział tata, wręczając mi wielki pakunek.
- A nawet jeśli świat tego nie doceni, to my zawsze będziemy obok ciebie, żeby oglądać twoje obrazy. – dodała mama, ze łzami w oczach biorąc mnie objęcia. Skończyliśmy jako wielki tulący się kołtun ciał, ponieważ tata też nie mógł odmówić sobie przytulania z córką, która tak rzadko pojawia się w domu.
Nie mogłam uwierzyć w to, że mam tak cudownych rodziców, że wspierają mnie i nie podcinają mi skrzydeł, nie wymagają ode mnie studiów i nie wiadomo jakiego wykształcenia, że pozwalają mi żyć tak, jak mi się to podoba i są zawsze wtedy, kiedy się potknę, aby pomóc mi się podnieść. Wraz z nadchodzącym za oknem zmrokiem myślałam, że dzień moich urodzin to najlepsze dwadzieścia cztery godziny, jakie ostatnio mogłam przeżyć, ale nie miałam pojęcia, że to jeszcze nie koniec niespodzianek.

Około dwudziestej, kiedy zaspana zastanawiałam się czy nie zrezygnować z dalszego oglądania powtórek uwielbianego przez tatę serialu kryminalnego na rzecz ciepłego łóżka i przytulania z kotami, zabrzmiał dzwonek do drzwi, a na twarzy mojej mamy pojawił się dziwny uśmieszek, zwiastujący, że najlepsze miało się dopiero zacząć.