Piętnasty marca. Sobota. Sześć dni do moich dwudziestych
urodzin. Pięć dni do mojego wyjazdu do domu. A jednocześnie dwadzieścia siedem
dni od ostatniego spotkania z Harrym. Mijał prawie miesiąc i chciałabym
powiedzieć, że nie liczyłam tych dni, że nie tęskniłam i nie miałam nadziei na
to, że nagle pojawi się niespodziewanie w moim pokoju, ale to nieprawda, a ja
nie lubię kłamać, nawet jeśli miałabym okłamywać tylko samą siebie. Nie
pogrążyłam się w rozpaczy z powodu wyjazdu, jak to mówił Jackson, ukochanego,
ale zdecydowanie brakowało mi Stylesa, nawet jeśli wcześniej też nie
spędzaliśmy ze sobą dużo czasu; wtedy miałam jednak te krótkie chwile, kiedy
przejazdem wpadał do mojego mieszkania i wymienialiśmy choćby kilka słów.
Mogłam go zobaczyć, dotknąć, pocałować, posłuchać jego głosu. Teraz, kiedy
wyjechał pracować nad płytą oraz dalszą częścią trasy koncertowej, którą miał
zacząć w kwietniu, nie miał nawet czasu, żeby do mnie zadzwonić, nie
wspominając już o rozmowie na Skype. Sporadycznie, od czasu do czasu,
dostawałam krótkie smsy, mające pokazać mi, że u niego wszystko w porządku,
żyje i ma się dobrze. Czasami pisał, że za mną tęskni i nie może się doczekać,
kiedy mnie zobaczy, ale żadne z nas nie wiedziało, kiedy ten moment nastąpi.
Miałam nadzieję, że uda mu się przyjechać na moje urodziny, ale po głębszym
przemyśleniu uświadomiłam sobie, że nawet nie wie, kiedy je obchodzę.
W przeciągu tych kilku tygodni nastąpiło sporo zmian w moim
życiu. Zaczynając od utraty pracy w księgarni, na wyprowadzce Liv kończąc. Tak,
dobrze widzicie, Liv wyprowadziła się na początku marca. Do teraz nie wiem, czy
to ze względu na pogarszające się między nami stosunki, Chloe i jej coraz
bardziej widoczny stan, czy Zayna, z którym także nie układało mi się
najlepiej, mimo jak najbardziej miłego początku znajomości. Zayn i ja mieliśmy
bardzo podobne charaktery – oboje uparci, niezbyt rozmowni, z własnym stylem,
mrukliwi, palący z zamiłowania, nieprzystępni – może dlatego Liv i on tak łatwo
się ze sobą dogadali; bo ona już miała doświadczenie z takimi ludźmi.
Dziewczyna przeniosła się do mieszkania położonego kilka
ulic od dotychczasowego miejsca zamieszkania, zdecydowanie lepiej urządzonego,
gdzie miała własną łazienkę, którą nie musiała dzielić się z nowymi
współlokatorami, jakimi była para studentów, częściej spędzająca czas poza niż
w środku domu. Oczywiste więc, że na jej miejsce w moim mieszkaniu wskoczyła
Chloe, a Jackson musiał zadowolić się składanym łóżkiem ustawionym w salonie.
Czasami na siłę wpychał się do mojego pokoju, wmawiając mi, że bardzo boi się
spać sam – w rzeczywistości jednak nie chciał się skarżyć na to, że sprężyny
materaca w łóżku polowym wbijają się w jego wystające żebra. Skrupulatnie
odkładaliśmy pieniądze na to, żeby kupić nową, rozkładaną kanapę do salonu,
żeby miał coś wygodniejszego do spania.
Od kilku dni, poza mniejszą ilością osób w domu, mogłam się
cieszyć także lepszym dostępem do łazienki i to nie tylko dlatego, że Liv już
nie było, ale ze względu na fakt, że ciążowe dolegliwości Chloe, blokującej co
rano toaletę, nareszcie zaczęły ustępować. W dni, w których nie musiałam
pracować w restauracji od samego rana, wskakiwałam do napełnionej po brzegi
gorącą wodą wanny i moczyłam się aż czubki moich palców zamieniały się w
rodzynki lub woda drastycznie zmieniała swoją temperaturę. Tak samo było i w tę
sobotę. Grejpfrutowa piana, włosy upięte w wysokiego koka, ulubiona muzyka
płynąca z małego głośniczka wbudowanego w telefon i pełen relaks. Marzyłam
tylko jeszcze o popielniczce i papierosie, ale nie byłam na tyle
nieodpowiedzialna, żeby narażać Chloe na takie nieprzyjemności.
Mój relaks został przerwany dopiero po kilkudziesięciu
minutach, przez uporczywe pukanie do drzwi. Sięgnęłam mokrą, okrytą pianą
dłonią w stronę telefonu, w porę jednak przypomniałam sobie o wytarciu jej w
leżący nieopodal ręcznik. Ściszyłam muzykę, rzucając przy okazji okiem na
zegarek – dziesiąta trzydzieści. Miałam nadzieję, że pośpią dłużej.
- Sophia? Soph? Jesteś tam, czy się utopiłaś? – usłyszałam
piskliwe skamlenie poprzedzające dwa ciche uderzenia w drewniane drzwi.
Miałam ochotę roześmiać się na to głupie pytanie, ale
zamiast tego cierpliwie odpowiedziałam:
- Jestem. Nawet gdybym się utopiła, to w jakimś sensie nadal
bym tu była. – dodałam. W duchu przybiłam sobie piątkę – czasami tak łatwo było
zgasić Jacksona, a, wnioskując po przedłużającej się ciszy, właśnie nastał taki
moment. Zachichotałam bezgłośnie i podniosłam się w wannie, podpierając się
dłońmi o jej brzegi. Wolałam się nie poślizgnąć, bo inaczej zrealizowałabym
dziwne wizje chłopaka, dotyczące mojej obecności w łazience. Puchatym,
niebieskim ręcznikiem wytarłam pianę z ciała i owinęłam się nim ciasno. Dopiero
wtedy na nowo dało się słyszeć zza drzwi ciche burczenie.
- Długo ci to jeszcze zajmie? Bo mi się chce. – wysapał blondyn z
desperacją wyraźną w jego głosie. Tym razem nie powstrzymywałam dzikiego
chichotu, przez co o mało co nie wywaliłam się na śliskiej podłodze.
- Co najmniej godzinę. – parsknęłam, chwytając telefon.
Zerknęłam w lustro, którego brzegi były zaparowane, i z zadowoleniem
zauważyłam, że cienie spod oczu, które przez kilka ostatnich dni miały odcień
ciemnego fioletu, zdecydowanie zbladły.
Wyciągnęłam korek z wanny, a zaraz potem otworzyłam drzwi,
akurat kiedy Jackson miał zamiar po raz kolejny zabrać głos, zamiast tego
jednak, kiedy spojrzenie jego niebieskich oczu padło na mnie, z jego ust
wydobyło się tylko podłużne westchnienie.
Z niewinnym wyrazem twarzy wyminęłam go odrobinę, aby
pozostawić mu przestrzeń potrzebną do wejścia do łazienki i odparłam:
- No co? Coś się stało?
- Myślałem, że mówisz serio i zastanawiałem się już, który
kwiatek dzisiaj ucierpi…
Wyraz jego twarzy utwierdził mnie w przekonaniu, że chłopak
niestety nie żartował. Był tylko jeden problem.
- Jackson, my nie mamy kwiatków. – poklepałam go po wątłym
ramieniu, po czym skierowałam się do mojego pokoju i zamknęłam za sobą drzwi.
Po raz kolejny podświetliłam ekran telefonu, rzucając okiem na godzinę, a potem
odłożyłam go na szafkę i postanowiłam się ubrać.
Weekendowy styl Sophii? Ostatnio ograniczał się do dresów,
zamiennie z leginsami, i powyciąganych koszulek ze śmiesznymi nadrukami.
Czasami bez. Kiedy było mi zimno dodatkiem do tego były bluzy i kolorowe
skarpetki, koc i kubek herbaty. To wszystko razem tworzyło mój niepowtarzalny,
domowy komplet, w którym spędzałam najwięcej czasu w te krótkie, wolne dni.
Także i tym razem sięgnęłam po szare, niezbyt luźne spodnie od dresu, odpuszczając
sobie obcisły materiał leginsów, gdyż w mojej głowie zakiełkował pomysł
wybrania się na zakupy. Niekoniecznie pochlebiały mi spojrzenia obleśnych
facetów, mijających mnie na ulicy, dlatego postawiłam na coś luźniejszego, ale
nie za bardzo. Do tego zwykła biała koszulka z długim rękawem, którą włożyłam w
spodnie, a na nogi kolorowe adidasy, służące mi raczej jako ozdoba, a nie pomoc
w czynnościach sportowych (każdy kogo znam śmiałby się, gdybym powiedziała, że
uprawiam jakiś sport).
Po upewnieniu się, że bluzka nie jest w żadnym miejscu
brudna i wyglądam w miarę przyzwoicie, zajrzałam do kuchni z zamiarem
sprawdzenia, czy ostało się jeszcze jakieś jabłko, które mogłabym zjeść na
śniadanie w drodze do sklepu. W pomieszczeniu zastałam przygotowującą sobie herbatę
Chloe. Miała na sobie pidżamę, co oznaczało, że dopiero podniosła się z łóżka.
- Cześć. – powiedziałam, całując przelotnie jej skroń, kiedy
sięgałam po czerwony owoc spoczywający w misce nieopodal dziewczyny. Opłukałam
go pod zimną wodą i obejrzałam, a potem ugryzłam, z zadowoleniem stwierdzając,
że jest kwaśne – takie jak lubię.
- Hej. Co robisz tak wcześnie…?
Wzruszyłam krótko ramionami i oparłam się tyłem o szafki
kuchenne.
- Kąpałam się. Myślałam, że dłużej pośpicie. –
odpowiedziałam z pełnymi ustami, zyskując tym jej nieprzychylne spojrzenie.
Chloe ostatnimi czasy zachowywała się trochę jak moja matka
i często śmiałam się z niej, że trenuje do swojej przyszłej roli. Dziewczyna
już dawno oswoiła się z myślą, że za kilka miesięcy w jej życiu pojawi się mały
człowiek, za którego odpowiedzialność będzie ponosić właśnie ona, mimo swojego
młodego wieku. Widać już było pierwsze oznaki ciąży, dlatego nawet i ja powoli
musiałam zacząć sobie uświadamiać fakt, iż już niedługo zostanę ciocią tego
maleństwa. Brzuszek blondynki nieznacznie się już uwypuklił, co było widoczne
dzięki jej smukłej sylwetce. No i jeszcze jedna kwestia– powiększyły jej się
piersi. Było to obiektem zazdrości – z mojej strony i żartów – ze strony
Jacksona, który, jako kompletnie nieczułe stworzenie, cały czas naśmiewał się
ze swojej siostry.
- Nie mówi się z pełną buzią. – skarciła mnie Chloe.
Skrzywiłam się nieznacznie, wywracając oczami. Ugryzłam kolejny spory kęs
jabłka, sprawiając że moje policzki nadęły się jak u chomika magazynującego
jedzenie. Blondynka westchnęła tylko ciężko i zapytała:
- Chcesz herbatę? – zyskując tym moje przeczące kręcenie
głową. – No to kawę.
Miałam ochotę poklepać ją entuzjastycznie po plecach, ale
ograniczyłam się tylko do skinięcia.
Tamtego dnia przepełniała mnie radość, entuzjazm, jakbym
nareszcie obudziła się z długiego, męczącego koszmaru i miała możliwość
zaczerpnięcia głębokiego, uspokajającego oddechu, który przywrócił kolory do
mojego życia. Nie jestem optymistką i nigdy nią nie będę, nie mogłabym też
nazwać się pesymistką, ale utrata pracy, kłótnia z Liv i wyjazd Harry’ego
zdecydowanie wpłynęły na moje samopoczucie, a ja nie potrafiłam sama wygrzebać
się z tego dołka. Najwyraźniej nareszcie minął ten czas smutku i wracałam do
swojej normalnej osobowości.
Zdecydowałam, że skoro mam wypić kawę, to przesunę wyjście
do sklepu o kilka minut i usiadłam przy stole, podkulając nogi pod siebie.
- Masz jakieś plany na dzisiaj? – zapytała Chloe, stawiając
przede mną kubek z kawą.
Po raz kolejny pokręciłam głową. Ostatnio rzadko
gdziekolwiek wychodziłam.
- Tak sobie myślałam… - zaczęła
Chloe, zajmując miejsce naprzeciw mnie. Dłońmi otoczyła ciepłą porcelanę z
herbatą, w którą wbiła wzrok. – może byśmy gdzieś poszły? Wiesz, rozerwały się.
Wciąż tylko się uczymy lub pracujemy, a w weekendy siedzimy tutaj i oglądamy
filmy. Może poszłybyśmy… nie wiem, do fryzjera, kosmetyczki, chociażby na
kręgle… - zaproponowała.
- Ty nie możesz dźwigać. –
usłyszałyśmy męski głos, dochodzący od strony wejścia do kuchni, a po chwili
Jackson zajął miejsce obok mnie, wciskając swoje kościste i długie nogi na moje
uda. – A Sophia nawet by nie uniosła tej kuli. A co tu mówić o trafieniu w
kręgle. Boże, zlituj się.
Zmarszczyłam brwi i posłałam mu
nieprzyjemne spojrzenie.
- Potrafię grać w kręgle. –
powiedziałam, ciągnąc lekko włoski na nogach chłopaka w ramach odwetu. Blondyn
pisnął i zabrał te kościste patyki, spoglądając na mnie z wyrzutem w
niebieskich oczach.
- Aha, a ja jestem Matka Teresa. –
parsknął kpiąco. Miał szczęście, że był to mój dobry dzień, bo inaczej
wylądowałby na podłodze, ze mną na swoich plecach, błagając o litość. – i
Królowa Elżbieta. – dodał po chwili, porywając mój kubek, z którego pociągnął
solidny, głośny łyk, zakończony zachwyconym westchnięciem. Automatycznie
wyciągnęłam w jego stronę rękę, starając się uchwycić naczynie, ale chłopak
wyciągnął w moją stronę łokieć i machał mi nim przed twarzą, stwarzając
zagrożenie złamania nosa.
- Ej, to moje! – pisnęłam, próbując
bezskutecznie odebrać mu moją własność.
- Nie jest podpisane…
Po kilku sekundach zrezygnowałam z
bitwy o kubek i oparłam się o stół, przybierając minę zbitego psa.
- To co będziemy robić? – zapytała
znowu Chloe, starając się ukryć rozbawienie spowodowane naszymi przepychankami.
Zastanowiłam się chwilę. Czy było
coś, na co miałam ochotę? Poza zakupami i uzupełnieniem pustki w lodówce? Nic
nie przychodziło mi do głowy.
- Nie wiem. – odpowiedziałam więc.
– Zrobimy co będziesz chciała, ale najpierw idę na zakupy. Potem jestem do
twojej dyspozycji.
W taki właśnie sposób, kilka godzin
później, najedzona i pozornie szczęśliwa, wylądowałam w czarnym fotelu, przed
sobą mając swoje lustrzane odbicie, a spalony na skwarkę facet obmacywał moje
włosy z wyrazem twarzy, jakbym tymi włosami zabiła mu matkę, ojca i trójkę
rodzeństwa, nie wspominając o psie Fafiku i króliku Tuptusiu. Tak, byłam u
fryzjera. I wcale nie byłam z tego powodu zadowolona.
***
Znacie to uczucie, że wszyscy się
na was gapią, kiedy zrobicie coś nowego, jak pofarbowanie brwi henną, nowy typ
makijażu czy ubranie nowej bluzki lub spódnicy? Miałam dokładnie to samo, kiedy
z szczęśliwą i rumianą Chloe przemierzałam ulice Londynu w drodze powrotnej z
tego piekła zwanego także salonem fryzjerskim. Na moje nieszczęście był to także
gabinet kosmetyczny, o czym ze zniesmaczeniem wypisanym na opalonej twarzy
poinformował mnie Francisco, czyli ‘osoba odpowiedzialna za to, że nareszcie
wyglądam jak człowiek’, jak to on stwierdził.
Wybraliśmy się tam w trójkę:
Jackson o dziwo także do nas dołączył, argumentując swoją decyzję tym, że jego
włosy także potrzebują odrobiny uwagi ze strony profesjonalisty i małe
przycięcie nikomu nie zaszkodzi. Zgodziłyśmy się, jakie miałyśmy wyjście. Poza
tym ja w głębi duszy cieszyłam się z tego faktu jak małe dziecko na widok
lizaka: blondyn był zawsze moją podporą i liczyłam na to, że w sytuacji
kryzysowej wesprze mnie, tak jak zwykle bywało. Niestety, już na miejscu
okazało się, że oczarowany piękną panią fryzjer Jackson postanowił opuścić swój
posterunek u mojego boku i ulotnił się na drugi koniec salonu, adorując i
komplementując kobietę, aż zaczerwieniła się po same cebulki włosów i usadziła
go na fotelu, obiecując, że jego czupryna jest w dobrych rękach. No tak,
przynajmniej on miał dobrą opiekę…
Francisco natomiast przez kilka
godzin -TAK, GODZIN – roztrząsał się nad stanem moich końcówek, odrostów,
miękkości, objętości włosów, aż jedyne na co miałam ochotę, to zapaść się pod
ziemię. Zaraz potem jednak obiecał mi, że zajmie się nimi jak swoimi i mam się
niczym nie martwić, bo on, sir Francisco, uratuje moje włosy, choćby to miała
być ostatnia rzecz jaką zrobi w swoim życiu.
Na nic się zdały moje jadowite
spojrzenia posyłane w stronę rozanielonego Jacksona oraz zadowolonej Chloe,
która z radością przeglądała album ze zdjęciami wzorów, które kosmetyczka
wykonywała na paznokciach – żadne z nich nie zwracało na mnie uwagi, albo nie
chcieli tego robić. Chloe już od długiego czasu namawiała mnie do obcięcia
włosów, które lekkimi falami opadały prawie do pupy, ale nie chciałam się na to
zgodzić – było mi ich po prostu szkoda, tyle czasu włożyłam w zapuszczenie ich
do tej długości. Nie zamierzałam teraz pozwolić na to, aby jakiś hiszpański
dupek uciął mi połowę fryzury, co od razu na wstępie oznajmiłam.
Francisco, po wciśnięciu mnie w
fotel i założeniu dziwnego materiału, zapobiegającemu wpadaniu włosów pod
ubrania, zapewnił mnie, że jestem w dobrych rękach i choć takiej strzechy nigdy
nie widział, to wie co ma z nią zrobić i z brzydkiego kaczątka zmienię się w
pięknego łabędzia, jak w tej bajce. Podchodziłam do tego sceptycznie i wolałam
zająć się zaproponowaną mi kolorową gazetą plotkarską niż spoglądać w wiszące
przede mną lustro. Kątem oka widziałam krzątających się pracowników, słyszałam
cichy dźwięk nożyczek, ucinających moje zaniedbane kosmyki, szuranie pędzla,
gdy Fran nakładał farbę, jego niezbyt subtelne mamrotanie, w które wtrącał co
rusz hiszpańskie słówka i jazgot Jacksona, bajerującego wciąż tę samą
fryzjerkę.
Po godzinie miałam wrażenie, że
Chloe zabrała mnie tam, bo chciała żebym umarła. Po półtorej godziny
stwierdziłam, że jednak nie, chciała po prostu mnie torturować bo czymś jej
podpadłam. Po upływie stu dwudziestu minut chciałam zerwać z siebie ten głupi,
otulający mnie materiał i wybiec z głośnym krzykiem z salonu, nie zważając na
ilość sreberek na mojej głowie.
- Jeszcze tylko kilka minut,
kochanie. – mruknął jednak Fran, zauważając najwidoczniej pojawiający się na
mojej twarzy zacięty wyraz. Uspokojona, ułożyłam się wygodniej na oparciu fotela
i przerzuciłam kartkę gazety. Później już wszystko poszło gładko: Hiszpan umył
mi włosy, rozczesał je, podciął, po czym wysuszył i oznajmił, że to już koniec
i mogę iść, łamać serca nieszczęśnikom w świecie.
Byłam naburmuszona i obrażona, że
Chloe podstępem zmusiła mnie do przyjścia na tortury i przez całą drogę
powrotną starałam się nie słuchać zachwytów jej i Jacksona, dotyczących mojej
nowej fryzury i tego, jak pięknie się w niej prezentuję. Miałam ochotę zaszyć
się na resztę wieczora w moim pokoju. Z takim właśnie zamiarem weszłam do domu
i zatrzasnęłam drzwi od sypialni, zrzucając z siebie niepotrzebne już warstwy
ubrań. Z westchnieniem podeszłam do lustra przyczepionego do drzwi szafy i aż
zamrugałam ze zdziwienia.
Rażący, charakterystyczny róż moich
włosów zniknął. Zastąpił go lekko ciemny blond przy skórze głowy, przechodzący
w coraz jaśniejszy im bliżej było do końcówek. Skrócone natomiast zostały o
kilkadziesiąt dobrych centymetrów, co tylko dodało im objętości. Sięgały mi
prawie do połowy pleców, ale wyglądały na o wiele zdrowsze niż dotychczas. Na
dodatek moja twarz wydawała się być bardziej wyrazista, już nie mogłam chować
się za różem włosów, odciągającym uwagę od reszty. Blond to naturalny kolor
moich włosów i cieszyłam się mimo wszystko, że udało mi się do niego wrócić,
nawet jeśli początkowo nie wyraziłam na to zgody.
- Cudownie. – wyszeptałam do
siebie, nie mogąc wyjść z podziwu. Wydawało mi się, że wraz z kolorem włosów,
zmieniłam się cała ja.
Zajęta podziwianiem złocistych fal
przed lustrem nie zauważyłam nawet, kiedy drzwi od mojego pokoju otworzyły się,
a uśmiechnięty od ucha do ucha Jackson oparł się o futrynę.
- No, no. – usłyszałam przeciągły
gwizd. – Już teraz wiesz, czemu obsypywaliśmy cię komplementami jak Kleopatra
złotem? – zapytał, przybierając na twarz uśmieszek zadowolenia.
Łypnęłam na niego kątem oka. Miałam
ochotę spuścić trochę powietrza z tego nadętego jak balon chłopaka, ale
powstrzymałam się. W końcu to mój dobry dzień.
- Nowe włosy, nowa ty. Mam
nadzieję… - mruknął blondyn.
- Nie przeginaj.
- No już, rozchmurz się. Wyglądasz
teraz jak prawdziwa modelka, kochanie. Nie jak kolorowy lump, wybacz mi za to
określenie. – niewinna minka pojawiła się na jego twarzy, dzięki czemu wyglądał
jak mały kociaczek, a wiadomo, że mam słabość do kotów. Machnęłam lekko ręką,
jakbym odganiała się od muchy, na znak, że nie obeszło mnie to ani trochę.
- To jak nowe życie. – dodał Jackson. – Popatrz, różowe włosy zrobiłaś sobie z Liv. I przykro mi to mówić, ale nie pasowało ci to. Byłaś za bardzo… jak to ująć… pod jej wpływem. Teraz za to dołączyłaś do klanu Stewartów. – wypiął dumnie pierś, w którą zaraz potem uderzył się pięścią, naśladując tym wszystkich bohaterów filmów o starożytnych czasach, które także uwielbiał.
- To jak nowe życie. – dodał Jackson. – Popatrz, różowe włosy zrobiłaś sobie z Liv. I przykro mi to mówić, ale nie pasowało ci to. Byłaś za bardzo… jak to ująć… pod jej wpływem. Teraz za to dołączyłaś do klanu Stewartów. – wypiął dumnie pierś, w którą zaraz potem uderzył się pięścią, naśladując tym wszystkich bohaterów filmów o starożytnych czasach, które także uwielbiał.
- Co? – zapytałam głupio, nie
rozumiejąc o co mu chodzi. Chłopak westchnął z politowaniem i pokazał palcem na
moje włosy.
- Blond? – pokiwałam głową na znak
zgody. – No widzisz. A tu? – wskazał tym razem na swoją świeżo wystylizowaną
platynową czuprynę.
- Też blond. – powiedziałam, powoli
orientując się o co chodzi.
- Dokładnie. Chloe też ma blond
włosy. Jesteśmy gangiem Stewartów!
Pokręciłam głową, poprawiając
włosy. Nadal do mnie nie docierało to, że znowu jestem blondynką.
- Dlaczego nie Haydenów?
- Niech ci będzie, gang Haywartów.
– wypalił Jackson, a ja, słysząc tę nazwę, o mało nie udławiłam się własną
śliną. – Gang Haywart. Prawie jak Hogwart.
- Ale my nie jesteśmy
czarodziejami. – rzuciłam, mając nadzieję, że chłopak da sobie spokój z
wymyślaniem nazwy wyimaginowanemu gangowi i wyjdzie, pozwalając mi w
nieskończoność oglądać nową fryzurę oraz robić zdjęcia, bo kto w tych czasach
nie upamiętnia takich rzeczy na selfie?
Jackson jednak napuszył się znowu
jak paw, wypiął wątłą klatkę piersiową do przodu i, w znanym już wszystkim
stylu, dzięki któremu każdy pada na ziemię, wypalił:
- Ja mam czarodziejską różdżkę,
więc jestem czarodziejem! Mogę ci pokazać!
Obyło się jednak bez zbędnego
obnażania (ulga dla moich oczu, które chyba musiałabym sobie później wypalić
lub wydłubać), a po ciągnącej się w nieskończoność rozmowie, tematem której
było wychwalanie pod niebiosa rodzeństwa Stewart za moją przemianę niczym w
tych programach telewizyjnych, udało mi się wyrzucić Jacksona z pokoju,
obiecując mu wieczór filmowy.
Z westchnieniem podeszłam do
niezasłanego łóżka, oparłam się o nie tyłem kolan i opadłam na pościel.
Uderzenie o materac wyrwało mi z piersi krótki oddech. W uszach po raz kolejny
usłyszałam głuche, miarowe piszczenie – kojarzyłam je z dźwiękiem, jaki pojawia
się podczas nieprzeniknionej ciszy, jednak ten odgłos był o wiele bardziej
nieprzyjemny; wywoływał ból z przodu głowy, promieniujący na wszystkie strony.
Zacisnęłam nerwowo powieki oraz usta, zagryzając lekko dolną wargę.
Piszczenie ustało dopiero po kilku
minutach, zostawiając mnie wyczerpaną i chętną do pójścia spać. Przypomniałam
sobie jednak o obietnicy danej Jacksonowi, dlatego sięgnęłam po telefon i
nastawiłam budzik na godzinę później, aby mieć pewność, że obudzę się na tyle
wcześnie, żeby chłopak był usatysfakcjonowany naszym maratonem. Po raz kolejny
zauważyłam też brak jakiejkolwiek wiadomości od Harry’ego, żadnego
nieodebranego połączenia, nic, co oznaczałoby, że chłopak o mnie pamięta i chce
się ze mną kontaktować.
Starałam się nie myśleć o tym zbyt
dużo, ale jednak zaczynało mi to ciążyć. Wiem, nie spotkaliśmy się wiele razy,
właściwie żadne z nas nie wiedziało co jest między nami i czy chcemy to dalej
ciągnąć – co ja mówię, nie, ja wiedziałam, że chcę, pytanie tylko, czy on
chciał tego samego? Z każdym mijającym dniem zastanawiałam się, czy to nie był
tylko sen – te nasze przypadkowe spotkania, randka, pocałunki i rzadkie wizyty,
rozmowy przez telefon i krótkie wiadomości. Harry deklarował, że będzie za mną
tęsknił i czasami, skrupulatnie dawał mi do zrozumienia, że tak jest, ale w
mojej głowie kiełkowała myśl: czy gdyby naprawdę tak było, to nie powinien
okazywać mi więcej zainteresowania?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz