- Soph… - usłyszałam cichy głos dobiegający do moich uszu
gdzieś z prawej strony. Połowicznie nadal tkwiłam gdzieś w melancholijnej,
usłanej pastelowymi kolorami krainie, w której unosiłam się nad ziemią na
puszystej i wygodnej chmurce, majtając nogami wystającymi zza jej krawędzi.
Ale, jak to zwykle bywa, najprzyjemniejsze rzeczy trwają najkrócej. Tak było i
tym razem.
- Sophia! – tym razem krzyk był donośniejszy, na co
otworzyłam jedno oko. Przy krańcu mojego łóżka siedziała Liv, na twarzy której
widniało niezadowolenie, przez co między jej brwiami pojawiła się po raz
kolejny ta sama urocza zmarszczka.
- Hm…? – mruknęłam, jednocześnie walcząc ze swoim ospałym
ciałem, które nie chciało mi pozwolić nawet na otwarcie drugiego oka, a co
dopiero na podniesienie się do pozycji siedzącej. – Co się stało…?
Z ust przyjaciółki wydobyło się ciche i na dodatek
sarkastyczne westchnienie, zanim przyłożyła palce do swojej twarzy w geście
zastanowienia i wyrzuciła z siebie:
- Poza tym, że jest trzecia, a z tego, co się orientuję,
twoja zmiana w restauracji zaczyna się o czwartej… - szarpnęła krawędź ciepłej,
puchowej kołdry, okrywającej dotychczas moje zmęczone ciało – Więc WSTAWAJ!
***
- Jak zwykle spóźniona, Hayden…
Mój szef, a właściwie kierownik sali, który rozporządzał
tym, do kogo aktualnie mam podchodzić, jakie stoliki obsługiwać i w jednym
wielkim skrócie po prostu nie robił nic, tylko dyrygował mną i kopał pode mną
dołki, spojrzał na badziewny, czarny zegarek tkwiący na jego lewym nadgarstku,
po czym przeniósł swój kpiący wzrok na mnie. Miałam ochotę zetrzeć mu ten jego
obleśny uśmieszek z twarzy, kiedy tylko wypowiedział pierwsze słowo, ale tylko
zacisnęłam dłonie w pięści i pobiegłam na zaplecze, gdzie związałam swoje
różowe włosy w kitkę na czubku głowy i przepasałam czarny, służbowy fartuch.
Po serii uspokajających i wyciszających wdechów i wydechów
podążyłam na zatłoczoną już salę, po drodze zgarniając tacę i bloczek białych
kartek wraz z długopisem.
- Stoliki piąty, szósty, siódmy i dziesiąty czekają na odebranie
zamówienia, to twoja robota. I radzę ci się pospieszyć, będzie ich więcej… -
mruknął kierownik, instruując mnie co do moich obowiązków. – Pieprzone gwiazdy
i pieprzone spotkania.
Czym prędzej podeszłam do stolików, mając nadzieję, że
faktycznie zbieram zamówienia od tych, o których mówił mi przed chwilą
mężczyzna. Pracowałam już tam od dobrych paru miesięcy, ale nadal nie mogłam
połapać się w tym, który numer przynależy do konkretnego miejsca na tej
wielkiej sali.
Tak, poza pracą w księgarni miałam także inne obowiązki.
Podjęłam się pracy w dość dużej i prestiżowej restauracji w centrum Londynu.
Ciężka harówka, długie godziny mozolnej pracy, ale opłacało się, dostawałam za
to masę pieniędzy, które odkładałam na spełnienie mojego celu życiowego. Jak
każdy człowiek miałam swoje marzenia, tylko że ja, w przeciwieństwie do
niektórych szczęściarzy, musiałam ciężko pracować na to, aby się spełniły.
Potrzebowałam góry pieniędzy, dlatego zdecydowałam się na pracę w dwóch
miejscach, a nocami malowałam obrazy, które czasem szczęśliwie udawało mi się
sprzedawać mniej wybrednym osobom, które kręciły się w okolicach księgarni.
Pani King pozwalała mi wystawiać od czasu do czasu moje ‘dzieła’ na witrynie
sklepowej, jeśli odpowiadały jej gustowi, dzięki temu sumka, którą skrzętnie
ukrywałam w kartonowym pudełku po butach ukrytym pod moim łóżkiem, coraz
bardziej się powiększała i przybliżała mnie do rzucenia całej tej cholernej
harówki i wyruszenia w podróż mojego życia. Ale zanim się to stanie, zmuszona
jestem do pracy w małej księgarni do godziny drugiej, a w restauracji od
czwartej do dziesiątej. Albo na odwrót. To zależało od konkretnego tygodnia.
Jako że Restauracja dzianego pana Smitha była jedną z
największych w Londynie, codziennie przybywały do niej tłumy osób. Oczywiście
tylko elita, ci najbogatsi, których było stać na to, żeby za jakieś głupie
kotlety lub oślizgłe małże i ośmiornice płacić kilkaset dolarów. Nikt o
zdrowych zmysłach i pustce w portfelu nie zawitałby do tego lokalu. Ale skąd ja
mogę wiedzieć co siedzi w głowie bogaczy. Jeśli lubią się faszerować tymi
obrzydlistwami, to proszę bardzo, ja tu tylko sprzątam. No i donoszę te ohydne
dania. Taki drobiazg.
Tak, małym, tycim drobiażdżkiem było też to, iż tamtej
feralnej nocy zaplanowana była jakaś wielka kolacja z udziałem gwiazd. Lub
jednej gwiazdy, nikt nie informuje biednej kelnerki o tym, jakie światłe osoby
mają zawitać w nasze skromne progi. Najwidoczniej ten jeden szczegół był
przyczyną tego, że kilkanaście elegancko ubranych nastolatek kisiło się przy
wystawnie urządzonych stolikach, wyszukując w menu najtańszych dań. Jeśli
niczego by nie zamówiły, na pewno zostałyby w trybie przyspieszonym usunięte z
lokalu, aby nie zajmowały miejsca innym, na których moglibyśmy zarobić. Nie
była to pierwsza sytuacja, w której obserwowałam zamieszanie, jakie wywołało
niespodziewane przybycie sławnej osoby do naszej restauracji. Już kilka razy
gościliśmy jakichś sławnych aktorów, modelki z okładek, piosenkarzy, więc mniej
więcej wiedziałam, czego się spodziewać. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Około dwudziestej, kiedy byłam już kompletnie wycieńczona
przez ciągłe bieganie pomiędzy stolikami i donoszeniem wody, innych napoi,
solniczek, myciem podłogi, zbieraniem kolejnych zamówień, w końcu znalazłam
chwilę na przerwę, podczas której udało mi się wymknąć tylnymi drzwiami na
dwór. Wiem, paląca kelnerka to nie jest chluba żadnej restauracji, ale moi
szefowie jeszcze nigdy nie narzekali na te moje chwile słabości. Za każdym
razem myłam ręce, zęby, używałam lekkich perfum i mogłam wracać do pracy,
pewna, że żaden klient nie zauważy mojego nałogu.
Pchnęłam ciemne, metalowe drzwi i znalazłam się na
przenikliwym chłodzie. Był styczeń, więc wieczorami robiło się naprawdę bardzo
zimno, a nie chciałam niepotrzebnie tracić kilku minut na to, aby pójść do
szatni po kurtkę. Podpaliłam papierosa, którego trzymałam już w ustach, i
zaciągnęłam się dymem, po czym rozejrzałam się po oświetlonym tylko jedną
latarnią zaułku. Od razu rzuciła mi się w oczy blond czupryna i wysoka sylwetka
chłopaka, który na biodrach miał dokładnie taki sam fartuch jak ja.
- Jackson! – wyrwał mi się cichy pisk i puściłam się biegiem
w kierunku blondyna, po chwili rzucając się w jego kościste ramiona.
Przy uchu usłyszałam rozbawione parsknięcie, a jego dłonie
odnalazły moje biodra i przysunęły mnie jeszcze bliżej jego ciała, co mogłoby
się wydać dziwne każdej osobie, która by nam się przyglądała, bo Jackson i ja
zdecydowanie nie byliśmy parą. Kiedy tylko moja miednica znalazła się zbyt
blisko jego strategicznej części ciała, parsknęłam śmiechem i odsunęłam się od
chłopaka, lekko trącając go w chude ramię.
- Auć… - blondyn z udawanym bólem pomasował swój kościsty
biceps i spojrzał na mnie z wyrzutem w tych niebieskich oczach. – Jak zwykle
delikatna Soph. Mogłem się spodziewać. Korzystasz z przerwy, mała?
Przytaknęłam, po raz kolejny zaciągając się papierosem. Aż
dziw, że nie przypaliłam go, kiedy się na niego rzuciłam. Jackson był moim
przyjacielem od… cóż, od paru miesięcy, kiedy oboje zaczęliśmy pracę u Smitha i
znienawidziliśmy to miejsce, kiedy tylko postawiliśmy tam pierwszy krok. Ale,
jak to mówią, w kupie raźniej, dlatego zgodnie zdecydowaliśmy, że jakoś
przetrwamy tę katorgę w imię wyższych celów i od tego czasu trzymamy się razem.
Niejeden raz chłopak namawiał mnie do pozostania w tej robocie, kiedy
nachodziły mnie chwile zwątpienia i chciałam to rzucić. Odpłacałam mu się wtedy
soczystą wiązanką przekleństw, kopniakami w kostki i łydki, a także długim
przytulaniem i obietnicą pączków z marmoladą i nutellą po zażegnaniu chwilowego
doła. Zdecydowanie mogłam go zaliczać do grona moich najlepszych przyjaciół.
Których miałam aż dwoje.
- A ty co tu robisz? Nie widziałam cię wcześniej. – co było
naprawdę dziwne, biorąc pod uwagę to, że przecież pracujemy na jednej sali, w
jednym pomieszczeniu. Dużym, ale bez przesady.
- Niedawno przyjechałem. – wzruszył ramionami. – Podobno
mają za mało kelnerów i wezwali mnie do pomocy. Wiesz, zaoferowali dużą kasę,
nie mogłem im odmówić…
- Taaak… jest dość spore zamieszanie, a nawet nie przybyła
jeszcze gwiazda wieczoru. – odparłam z irytacją, wypuszczając ustami kłębek
szarego dymu. – Ciekawe jak to będzie, jak faktycznie się zjawi…
- Niedługo sama się przekonasz, Soph. – uśmiechnął się
Jackson, na co wywróciłam oczami.
- Ty czasem potrafisz być taki pocieszający… - mruknęłam pod
nosem, wrzucając niedopałek w malutką kałużę, tworzącą się w u podnóża
wystającej z budynku rynny. Próbowałam nie zwracać uwagi na tworzący się na
jego dziecięcej twarzy uśmieszek, kiedy podszedł do mnie i próbował objąć
ramionami moje zziębnięte ciało. Parsknęłam, kiedy jego dłoń znalazła się w
okolicach żebra, czyli w miejscu, w którym miałam straszne łaskotki.
- Oj, oj, oj, królewna się nie boczy, bo królewnie nie do
twarzy.
- Królewicz zaraz oberwie i się skończy…
- Ciiiiiiiii… - położył długi, blady palec na moich ustach,
jednocześnie drugą ręką obejmując mnie w pasie. - Królewny tyle nie mówią. I muszą wracać do pracy, jeśli im życie miłe.
Tak, czy ja już kiedyś wspominałam o tym, jaki Jackson
potrafi być pocieszający?
Wspólnie wróciliśmy do środka i po odświeżeniu się mogłam
powrócić do wykonywania obowiązków. Jednocześnie zauważyliśmy, że liczba gości
podczas mojej trwającej co najwyżej piętnaście minut nieobecności powiększyła się
o co najmniej dwadzieścia osób, z czego co najwyżej dwie z nich były w wieku
trzydzieści plus, reszta około szesnastki. Zaczynały się tam dziać dziwne
rzeczy i byłam coraz bardziej ciekawa tego, kim jest ta nasza gwiazdka, która
ma się pojawić w restauracji już za piętnaście minut.
Kierownik oddelegował mnie do wysprzątania najbardziej
oddalonego od wejścia stolika, na którym zalegały talerze i sztućce po
zakończonym posiłku gości, którzy zdążyli już opuścić lokal, pewnie bojąc się o
swój stan psychiczny, gdyby mieli spędzić trochę więcej czasu w otoczeniu tych
wszystkich podekscytowanych nastolatek, szepczących do siebie w coraz większych
emocjach. Po usunięciu naczyń, przetarciu stolika i ponownym rozłożeniu
potrzebnych przyrządów, udałam się z powrotem do mojego szefa. Po drodze
minęłam się z biednym Jacksonem, zmuszonym do obsługiwania młodszych koleżanek,
które, zresztą jak większość kobiet, zwróciły aż zbyt dużą uwagę na jego wygląd
zewnętrzny. No nie powiem, było na czym oko zawiesić, ale ja byłabym pierwsza w
tłumie dziewczyn, które zdecydowanie odmówiłyby sobie związku z blondynem. Po
pierwsze, był ode mnie młodszy. Po drugie, miał zbyt delikatną urodę. A po
trzecie był zboczony i niezbyt zabawny. Serio.
Chłopak z cierpiętniczą miną spojrzał na mnie, niemo
błagając mnie o to, abym go zastąpiła, ale nie zamierzałam mu ulec. Nie tym
razem. Zresztą nawet bym nie zdążyła.
Drzwi lokalu otwarły się, wpuszczając powiew zimnego
powietrza, wraz z którym do środka wszedł dość wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna
w czarnej, puchowej kurtce i ciężkich zimowych butach. Wszyscy zamilkli i
utkwili w nim uważne spojrzenia, kiedy rozejrzał się i ruszył w kierunku
pustego stolika, który dopiero uprzątnęłam. Ale to jeszcze nic. Zaraz za nim
podążał chłopak. Choć pewnie obraziłby się, gdyby wiedział, że tak go nazwałam,
bo nie wyglądał już jak chłopak. Na jego twarzy nie widniały żadne dziecięce
rysy. Miał ładnie zarysowaną, mocną szczękę i cień zarostu na policzkach.
Oblizał pełne, różowe i lekko spierzchnięte, pewnie od mrozu, usta, a dłonią,
która była o wiele większa od mojej, przeczesał półdługie kręcone włosy, które
opadły mu na czoło. Długi czarny płaszcz powiewał za nim, kiedy szybkim krokiem
podążał za towarzyszem w kierunku stolika. Jego oczy bacznie skanowały całe
pomieszczenie, kiedy już wygodnie usiadł na krześle.
I dopiero wtedy stało się jasne, dlaczego w naszym lokalu
znajdowało się więcej nastolatek niż zazwyczaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz